To zdaje się na Wawelu widziałem obraz Malczewskiego pt. "Syberyjska wigilia".
Pamiętam, jak długo stałem przed nim próbując oczami wyobraźni zajrzeć do syberyjskiej chaty i
poczuć atmosferę gorzkiego zesłania. Ubóstwo stołu, kręgu przypadkowych osób, które z racji podobnego losu stały się namiastką rodziny.
Za oknem zaś bezkres przestrzeni i jeśli nie wrodzy, to przynajmniej obojętni ludzie, dla których kalendarz świąt religijnych dawno zatracił swoje znaczenie.
Takie były czasy XIX-wiecznej poniewierki na zesłaniu. Takie też były losy Polaków zesłanych po 1940 roku.
Strach o swój los, przyszłość, o dzień jutrzejszy. Dzisiaj jest już na szczęście inaczej i tylko wspomnienia z tamtych lat zostały jak zły koszmar.
Pierwsza wigilia w Bijsku zastała mnie na (w?) funkcji nowo mianowanego proboszcza.
Zimą 1999 roku udało kupić się dom pod przyszłą plebanię i kaplicę parafialną. I z wielkim rozmachem ruszyły prace remontowe.
Najpierw w samej kaplicy - aby mogła od początku wypełniać swoje najważniejsze funkcje. A potem w kolejnych pokojach i pomieszczeniach,
na ile warunki i "zasoby kieszeni" (myślę, że można bez cudzysłowiu) na to pozwalały. Im bliżej bożonarodzeniowych świąt,
tym więcej było w domu znoszonych talerzy, widelców i wszelkiego innego dobytku, który w tym czasie trudno było dostać w sklepach.
Ponieważ sama diaspora katolicka w Bijsku była niezbyt liczna - to raptem ok. 100 osób - postanowiłem zaprosić wszystkich do siebie na wspólną wieczerzę.
Tym bardziej, że przez mieszane małżeństwa wielu moich parafian zawsze przychodziło samemu.
Przyszło też dokładnie omówić sam przebieg świątecznej kolacji i jej symbolikę.
Najwięcej czasu pochłonęło omówienie składu potraw. Bowiem mieszkający wcześniej na Ukrainie Polacy zwracali uwagę na kutię,
ci z Białorusi twierdzili, ze bez kompotu z suszonych gruszek sama wieczerza jest nieważna, a Rosjanie proponowali indyka,
albo zakupić małą świnię i przygotować ją na rożnie. Kiedy już wszyscy dowiedzieli się, że chodzi o postne potrawy,
zabrali się do proponowania przeróżnych sałatek warzywnych, które zawsze na stołach rosyjskich wiodą prym. I tak też było.
Buraczkowe, z kukurydzą, z orzechami, "z śledziem w szubie" i pewnie z dziesięć jeszcze innych dekorowały stoły i delektowały podniebienie.
Ale nie uprzedzajmy faktów. Przyszedł oczekiwany 24 grudnia. Wcześniej mężczyźni zbili z desek "kozły"
a zdemontowane drzwi zastąpiły blaty. Teraz przykryte białymi obrusami napełniały się obficie. Kilka innych nieheblowanych
desek naprędce zakryto tekturą (a jednak!) i kocami, aby mogły stać się ławkami. Odrapane z farby ściany i zalepione dziury w przeciekającym
suficie dekorowały teraz kolorowe łańcuchy, złote gwiazdki i "anielskie włosy". Im bliżej wyznaczonej godziny, tym tłoczniej robiło się w sali.
A ponieważ niektórzy z parafian mimo wszystko przyszli ze swoimi bliskimi, którzy w ostatnim momencie zdecydowali się na to,
nowe miejsca wygospodarowano wynosząc pozostawiony przez robotników sprzęt remontowy.
Sam przebieg wigilii był taki sam jak w polskich domach. Tylko zamiast rodziny, była parafia z proboszczem.
Niektórzy po raz pierwszy, a inni po wielu latach na nowo, trzymali opłatki w rękach. Widziałem w niejednym oku znany, szklisty blask,
który pojawia się przy wzruszeniu. Widziałem też, jak niezręcznie było tym, którzy pojawili się przypadkowo. Trzeba było od razu reagować,
aby poczuli naszą życzliwość. Po modlitwie, czytaniu Ewangelii, życzeniach i śpiewach, zasiedliśmy do stołów. Uśmiechałem się widząc na stole
niektóre rzeczy. Widocznie tak długo mówiłem o rybach, że teraz ich było całe mnóstwo. Ale z konserwy. Ktoś pomyślał, że tak najłatwiej sprostać
tradycji i namówił po cichu innych, aby kupić różne rodzaje. Szprotki w oleju jadłem w tym dniu po raz pierwszy… A westchnienie do maminego barszczu
i do karpia po grecku, jakie robi ciocia Hela w Polsce, cicho uleciało znad stołu.
Kiedy już wszyscy się nasycili, można było porozmawiać. Słuchaliśmy więc wtedy opowieści o przedwojennej wigilii pana Jozefa,
który zostawił dom jako wojskowy w 1944 roku i nigdy już do niego nie powrócił. O tym, co dzieci wyprawiały na Huculszczyźnie chodząc od domu
do domu i kolędując po dworach. Jak pani Ewgienia w pierwszy dzień świąt z siostrą i mamą pielgrzymowała do Ostrej Bramy ciesząc się,
ze wróci z wileńskimi lizakami w kieszeni i koralami na szyi. Każdy wspominał te najpiękniejsze chwile, które w świątecznych ramach pamięci zostały
jak świątynne obrazy.
Po samej wieczerzy przyszedł czas na jasełka. Nasza młodzież i dzieci pokazały zebranym biblijną scenę.
Gdyby ze ścian usunąć dekoracje – istotnie byłaby to uboga szopka. Prawie jak w Betlejem. Czas do pasterki wypełniliśmy kolędowaniem.
Większość pieśni to polskie kolędy przetłumaczone na rosyjski. Stad ci najstarsi zaraz po rosyjskim tekście zaczynali (śpiewać) po polsku.
I tak było do północy, kiedy kaplica wypełniła się wreszcie po brzegi. Śpiewaliśmy tak głośno i silnie, że w sąsiednich domach zapalały się światła.
Ale po chwili pewnie wspominano moje zapowiedzi, ze „katolicy” będą się modlić w nocy i wkrótce one zgasły.
Po Pasterce wszyscy zostali rozwiezieni do swoich domów. I kiedy już zostałem sam, chociaż w bardzo radosnym nastrojeniu,
to przyszedł czas tęsknoty za Polską. Za domem, za którym zawsze tęsknić się będzie. Za spontaniczną życzliwością w tym dniu na ulicach miasta.
Za modlitwą w pięknym kościele o północy. Za przebaczeniem, które w tym dniu łatwiej wymówić, że chce się zaczynać wszystko od nowa.
Wierzę, że dzięki naszej pracy i tutaj kiedyś atmosfera bożonarodzeniowa zagości z całym swoim bogactwem, do którego
tęsknić się będzie. A pierwsze tego zwiastuny już widać w syberyjskich sercach.
|